Mieszkam w centrum Chorzowa, odległym o około 30 km od miejsca, w którym pracuję, czyli od lotniska Pyrzowice. Gdy podpisywałam umowę o pracę, zgodnie z którą stawałam się stewardessą polskich linii lotniczych musiałam podpisać zobowiązanie, zgodnie z którym w nagłych sytuacjach będę w stanie w ciągu godziny dotrzeć ze swojego miejsca zamieszkania do lotniska, stewardessa Chorzów. Mając nadzieję, że do takiej sytuacji nigdy nie dojdzie, podpisałam zobowiązanie i liczyłam na brak konieczności sprawdzenia czy w godzinę jestem w stanie wydostać się z aglomeracji i dotrzeć do Pyrzowic.
Niestety, nieco ponad dwa miesiące od pierwszego lotu poza granice naszego kraju, podczas niedzielnego obiadu z rodziną nagle otrzymałam telefon o konieczności niezwłocznego dotarcia na lotnisko. W pierwszej chwili nie wiedziałam co mam robić, gdzie się ruszyć i co ze sobą zabrać. Po kilku głębszych oddechach udało mi się uspokoić oszalałe serce i przeanalizować sytuację. Byłam w połowie obiadu zupełnie nie przyszykowana do wyjazdu, mój uniform leżał zwinięty w szafie czekając na wyprasowanie, a walizka z najpotrzebniejszymi rzeczami była rozpakowana. W jednej chwili zrozumiałam, że bez pomocy rodziny nie uda mi się zdążyć na lotnisko, dlatego odegnałam wszystkich od stołu i rozdzieliłam zadania. Podczas gdy ja brałam szybki prysznic, a następnie suszyłam włosy, moja mama prasowała mi uniform, tata wyprowadzał auto z garażu, a siostra pakowała najpotrzebniejsze rzeczy. Akcja „wyjazd” przebiegła bardzo sprawnie i mimo dość dużych korków na lotnisko dotarłam pięć minut przed czasem.